Baśnie i opowieści zen z Japonii

Baśnie Japońskie


***

Kaczki mandarynki i samuraj

Upłynęło dużo czasu, odkąd na brzegach jeziora Mimidoro, które dziś nosi nazwę Mizorio, na północy wschód od Kioto, wiodła spokojny żywot para kaczek mandarynek. Trzeba było widzieć, w najpiękniejszej porze letniej, jak samiec, zdobny w pomarańczowe piórka, ciemnoczerwony dziób i wspaniałe fryzowane skrzydła, skakał po wodzie, a potem zrywała się do lotu. Pani i dzieci, odziane w skromną szarość, nawet to najstarsze, wciąż jeszcze z młodzieńczym upierzeniem, nie spuszczały z niego oczu. Wieczorem, gdy najedzone kaczątka smacznie już spały, Pan, czule trącając dziobem biały, wdzięczny policzek małżonki, życzył jej dobrej nocy i cała rodzina ukryta w dziupli, która służyła jej za mieszkanie, odpływała do krainy snów. Następnego roku, z początkiem wiosny, młody samuraj postawił nad brzegiem stawu chatę. Jego żona spodziewała się pierwszego dziecka. Byli ubodzy. Samuraj musiał zakupić cały ekwipunek: bufiaste spodnie, nagolennice, metalowe ochraniacze przedramion oraz czteroczęściowy gorset. Żona wyszykowała mu „otok powziętej decyzji”, matka długi czas oszczędzała, aby ofiarować mu dwa tradycyjne miecze, długi i krótki. Jednak nie miał jeszcze przerażającej maski przeznaczonej do strwożenia wroga. Oczekiwał na to, by jakiś szlachetny pan przyjął go na służbę. Tej nocy żona obudziła go i powiedziała: – Mój najmilszy mężu, wiem, że jesteśmy biedni i nie chciałabym ci się naprzykrzać, ale od pewnego czasu czuję nieodpartą potrzebę zjedzenia mięsa i obawiam się, aby twój syn nie ucierpiał z tego powodu. Młody samuraj nie odrzekł ani słowa. Wziął luk i wyszedł w noc. Zajął stanowisko na brzegi jeziora, czatując na ofiarę. Akurat wybrał się na nocną przechadzkę samiec kaczki mandarynki. U zarania wiosny gniazdo jest jeszcze puste, i kaczor rozmyślał o ciężkiej pracy, jaka czekała go latem, kiedy będzie musiał wyżywić wszystkich domowników. Samuraj spostrzegł jego kędzierzawe skrzydła lśniące w blasku księżyca. Wypuścił strzałę i zabił kaczora. Zaniósł go w torbie do domu i przymocował do żerdzi przed chatą. Potem wrócił na posłanie i usnął. Ze snu wyrwał go niezwykły hałas. „Pac, pac – jakby uderzenie skrzydeł. „Kaczor jest tylko ranny, pomyślał, i tłucze się na końcu żerdzi, do której go przywiązałem”. Wziął nóż i wyszedł. Kaczor, powieszony za łapy, był martwy. Przybyła jednak jego samica i biła nad nim skrzydłami. Samuraj błysnął ostrzem noża i zamachnął się. Kaczka mandarynka znieruchomiała, nie ruszała się z miejsca. Wobec tego samuraj rozniecił ogień, by upiec ich oboje, samca i samiczkę. Kaczka dalej biła skrzydłami, opłakując zmarłego męża. Samuraja ogarnęło wtedy nieznane uczucie. Wszedł do chaty, obudził żonę i pokazał jej ten spektakl miłości małżeńskiej, a ona się popłakała. – Nie zjem tego mięsa za żadne skarby świata – rzekła.

Dawne kroniki mówią, że samuraj obciął swój kok wojownika i został mnichem. Wiódł przykładny żywot, stając w obronie zwierząt, troszcząc się o najmniejszego owada, i od tamtego czasu jego imię znajduje się w poważaniu. Tak zostało powiedziane o sprawach przeszłości.

***

Magiczne zwierciadło

Iriku bardzo kochał swojego ojca. Dzisiaj starzec dołączył iuż do grona przodków. Wyplatając bambuso­we kosze, lriku często myślał: „Gdyby moja żona nie żywiła tyle niechęci do mego szanownego ojca, byłby bardziej szczęśliwy na sta­re lata. Nie wahałbym się wtedy okazywać mu przy­wiązania i synowskiego  szacunku. Rozmawialibyśmy długo przyjemnie. Opowiadałby mi o dawnych lu­dziach i rzeczach…”. I ogarniała go melancholia. Pewnego targowego dnia koszykarz Iriku sprzedał partię koszy szybciej niż zwykle. Kiedy przechadzał się bezczynnie pomiędzy straganami, dostrzegł chińskiego kupca, który często oferował dziwaczne przedmioty. – Podejdź bliżej, lriku – rzekł handlarz. – Mam tu coś nadzwyczajnego. I z tajemniczym wyrazem twarzy wydobył z kufra płaski, okrągły przedmiot przykryty kawałkiem je­dwabiu. Dał go lriku do rąk i ostrożnie ściągnął tka­ninę. lriku pochylił się nad gładką, błyszczącą po­ wierzchnią. I rozpoznał wewnątrz wizerunek swojego ojca z czasów młodości. W strząśnięty, wykrzyknął: – Ten przedmiot jest magiczny! Tak – odparł kupiec – nazywają go zwierciadłem i ma on wielką wartość! Ale lriku już się zapalił: – Daję ci wszystko, co mam’- powiedział. – Chcę mieć to „magiczne zwierciadło” i pragnę zabrać do domu wizerunek mego ukochanego ojca. Gadali długo, aż w końcu Iriku zostawił handla­rzowi cały urobek dnia. Kiedy tylko wrócił do siebie, poszedł na strych i ukrył wizerunek ojca w kufrze. W ciągu następnych dni wymykał się na strych, wyciągał „magiczne zwier­ciadło” z kufra; spędzał długie chwile, kontemplując wielbiony obraz, i był szczęśliwy. Zona wkrótce za­uważyła jego dziwne zachowanie. Któregoś popołu­dnia, kiedy przerwał w połowie wyplatanie kosza, po­szła za nim. Zobaczyła, że wszedł na strych, grzebał w kufrze, wyciągnął stamtąd nieznany przedmiot i długo mu się przyglądał z tajemniczym wyrazem przyjemności na twarzy. Następnie okrył przedmiot kawałkiem tkaniny i schował go pieczołowicie, z mi­łością. Zaintrygowana, poczekała, aż odejdzie i teraz ona z kolei otworzyła kufer, odnalazła przedmiot, ściągnęła jedwabną tkaninę, popatrzyła i ujrzała: „Kobieta!”. Wściekła, zeszła ze strychu i zwymyślała męża: – A więc to tak! Zdradzasz mnie, oglądając po dziesięć razy dziennie kobietę na strychu! – Ależ skąd! – odparł Iriku. – Nie chciałem ci o tym mówić, bo nie miałaś za grosz poważania dla mego ojca, ale to jego wizerunek przychodzę oglądać i to koi ból mojego serca. – Ty nędzny kłamco! – wrzeszczała żona. – Co wi­działam, to widziałam. Na strychu ukryłeś kobietę! – Ależ zapewniam cię… Kłótnia stawała się coraz bardziej ostra, piekielna, kiedy nagle w drzwiach stanęła mniszka żebraczka. Małżonkowie wezwali ją, by rozsądziła spór. Mniszka wdrapała się na strych, wróciła i rzekła: – W zwierciadle widać mniszkę!

***

Kłopotliwy duch

Młody mąż stracił żonę w kwiecie wieku. Była to piękna kobieta, ale nieco kłótliwa i potwornie zazdros­na. Kiedy minął okres głębokiej żałoby, który trwał przez pół roku, młody człowiek poczuł, jak wraz z wio­sną budzą się w nim nowe uczucia. Szukał żony i wkrótce zaręczył się z czarującą Yoyohi, której imię brzmiało śpiewnie niczym świer­got sikorek, niczym szelest jedwabiu przy składaniu wachlarza. Krótko mówiąc, młody wdowiec był zako­chany i czuł się o wiele bardziej szczęśliwy niż kiedy­kolwiek przedtem z poprzednią małżonką. I wtedy właśnie duch jego żony pojawił się po raz pierwszy. Pewnej nocy, kiedy mężczyzna spokojnie spał na swoim tatami, zbudził go powiew zimnego powietrza łaskoczący go w podeszwę stopy. Stała przed nim Kyrioka. Piękność, chociaż w zanikającej postaci, wydawała się kipieć z wściekłości i nie straciła nic ze swe­go zazdrosnego usposobienia. – Jak śmiesz – odezwała się do niego – zdradzać mnie z tą głupią małą, bez krzty wdzięku, która – dodała perfidnie – ma wyjątkowo paskudne znamię na lewej piersi. – Skąd o tym wiesz? – zapytał biedny mąż, który kompletnie osłupiał. – W Królestwie Zmarłych mamy dostęp do tajem­nic i wiemy o wszystkich sprawach ukrytych dla oczu śmiertelników. I piękna zniknęła. Mąż, wciąż trzęsąc się ze stra­chu, tej nocy nie zmrużył już oka. Począwszy od tamtej chwili, życie Heiyoshi zmieniło się w piekło. Za dnia przechadzał się w to­warzystwie czułej Yoyohi po ogrodach jej ojca. Za­trzymywali się przy wielkim basenie, podziwiając promienny wdzięk kwiatów lotosu. Heiyoshiemu nie nudziło się kontemplowanie doskonałego kształtu szyi swojej narzeczonej, jej czarnego jak węgiel koka ani policzków aksamitnych niczym kwiaty śliwy; jednocześnie gawędził z nią czule i wymieniał nie­śmiałe uśmiechy. Nocą przychodził go dręczyć duch Kyrioki. Siadając u stóp jego maty, zmarła małżonka szydziła ze wszystkich jego spraw i gestów minione­go dnia, parodiowała czułe rozmowy. Przypominała mu o ich dawnej miłości i powtarzała: – Wiem o tobie wszystko i to cię zniewala. Twoje życie należy do mnie, do mnie jedynej! Nieszczęśnik, będąc u kresu sił i bliski utraty rozu­mu, zwierzył się przyjacielowi, który podsunął mu, by zasięgnął rady u słynnego mistrza zen, wiodącego pustelniczy żywot w starożytnej świątyni w Kenninji. Podróż była długa i trudna. W końcu Heiyoshi stanął u stóp mistrza i opowiedział mu o swym nieszczęściu. – Twoja żona stała się duchem i wie o tobie wszystko. – Tak, Mistrzu, rozumiesz, mieszkając w krainie zmarłych, ma dostęp do tajemnic, które są dla nas niepojęte, zna przeszłość i przyszłość i grzebie do wo­li w moich najdrobniejszych myślach. – Rozumiem – rzekł mistrz, oskrobując sobie wiel­ki palec u nogi bambusowym kijkiem, gdyż padało i trochę błota zabrudziło jego bose stopy w sanda­łach. – Rozumiem… – Co powinienem zrobić, Mistrzu? – Jesteś młody, Heiyoshi, masz serce świeże i czu­łe. Łatwo jej tobą zawładnąć. Ale ja ci pomogę. Młody wdowiec rozpłynął się w podziękowaniach i oświadczył: – Będę słuchał twych rad, zastosuję się do nich w każdym szczególe, wskaż mi tylko drogę. – Kiedy duch twej małżonki pojawi się, pokornie wyznaj swą niewiedzę, wychwalaj jej zdumiewającą świadomość, słowem, schlebiaj jej i zaproponuj taki oto układ: „Jeżeli odpowiesz na jeszcze jedno pyta­nie, będę ostatecznie przekonany o twej nadprzyro­dzonej mocy, zrezygnuję z Yoyohi, która jest tylko zwykłym śmiertelnikiem, i na wieki pozostanę twym wiernym mężem”. – Niestety! – wykrzyknął Heiyoshi. – To ona bę­dzie górą, jestem tego pewien! Jeżeli czegoś nie wie, to to zgaduje, nic z tego, co robię lub myślę nie jest jej nieznane… – Posłuchaj mej rady – rzekł dosyć ostro mistrz – a jeżeli nie chcesz, to odejdź! Heiyoshi, zakłopotany, wystraszony, przystał na to: – Będę ci posłuszny, Mistrzu. – Zaczerpnij prawą dłonią pełną garść ziaren soi i zapytaj, ile ich jest. – Czy to wszystko? – zdziwił się Heiyoshi. Mistrz zen nie odpowiedział. Przyjął pozycję za­ zen! i oddał się medytacji. Heiyoshi wrócił do siebie. Jeszcze tej samej nocy duch małżonki znów się pojawił. – Pojechałeś do mistrza zen – szydziła. – Myślałeś, że o tym nie wiem i wydawało ci się, że zdołasz mi się wymknąć? Heiyoshi zanurzył wtedy swoją prawą dłoń w ster­cie soi, nabrał pełną garść i wyciągnął zamkniętąpięść przed siebie: – Ile tu jest ziaren? – zapytał. Duch Kyrioki rozpłynął się w powietrzu i już nigdy więcej się nie pojawił.

Wystarczy naprawdę niewiele, odrobina zdrowego rozsądku, jasne pytanie, śmiech, aby zbić z tropu fał­szywych guru, którzy manipulują prostymi duszami, wrażliwymi lub nadwątlonymi umysłami, otaczając się cieniem i tajemnicą. Kilka ziaren soi i duchy się ulatniają…

***

Gobuki i smok

Wszystkie kraje, wszystkie kultury opowiadają, każda na swój sposób, tę samą historię o bohaterze i smoku. To mityczna walka Dobra ze Złem, młodość i odwaga pokonujące straszliwe monstrum, Sprawiedliwość zwyciężająca Potwora. Teraz z kolei zen podejmuje ten wiekowy temat. Ujmuje go jednak inaczej. Pewnego razu był sobie młodzieniec biedny, lecz do­brze zbudowany, który słynął z brawury. W tamtych czasach żyło w górach coś w rodzaju smoka, potwór, który zatrzymywał na drodze zdjętych trwogą po­dróżnych. Wieczorami wieśniacy opowiadali o jego przerażających postępkach. Nikt nie wiedział, jak po­twór wygląda, jako że nikt nie wrócił z gór żywy. Go­buki oświadczył, że pójdzie na spotkanie z bestią. Usiłowano mu to wyperswadować, dziewczyna, która go kochała, płakała, zarzucając mu ręce na szyję, jed­nak nic nie osłabiło jego determinacji ani odwagi. Najbardziej roztropni wieśniacy dostarczyli mu broń: kij i widły. Władca tej krainy dorzucił włócznię i miecz, a pewien żołnierz – ciężką pikę. Tak wyekwi­powany Gobuki ruszył sam w góry. Szedł przez trzy dni, w końcu rankiem czwartego dnia zjawił się sam przed wejściem do pieczary, w której żył potwór. Ten wkrótce wyszedł, złorzecząc i ziejąc ogniem. Wyglą­dał straszliwie. Ale Gobuki stał przed nim śmiało i nie cofnął się ani o krok. Trwali tak przez kilka chwil, przyglądając się sobie. Czas jakby uległ zawieszeniu, w oczekiwaniu na tra­gedię. W końcu potwór zawołał: – Dlaczego nie uciekasz jak inni? – Nie boję się ciebie – odparł Gobuki. – Zaraz cię pożrę! – ryknęło monstrum. – Jak chcesz; zobacz, składam tu na ziemi broń: kij, widły, włócznię, miecz i ciężką pikę żołnierza. Wiem, że mnie nie tkniesz. – Ale właściwie dlaczego się mnie nie przeraziłeś? – zapytał zdumiony potwór. – Ja jestem Atma, jestem Rzeczywistością Uniwer­salną, jestem tym. Jeśli mnie pożresz, to znaczy, że je­steś szalony, gdyż pożresz samego siebie. Stanowimy jedno. Ale proszę bardzo, jeśli zechcesz to zrobić, je­stem do twojej dyspozycji. Oszołomiony potwór zagrzmiał: – Nie rozumiem nic z tego, co mówisz, ale z tobą wszystko staje się zbyt skomplikowane. Inni uciekają, krzycząc ze strachu, ja ich ścigam, zabijam, pożeram. Wszystko jest proste. A tutaj nie wiem już nawet, co miałbym robić. Dlatego wolę się powstrzymać, myślę, że mój żołądek nie wytrzymałby kogoś takiego jak ty. Proszę cię, zabierz broń i odejdź stąd! I wycofał się, odrażający i strapiony, z powrotem do swej pieczary.

***

Umrzeć… W jakim wieku?

Człowiek dzieli los iskry. Louis Aragon, Elsa.

Ryokan, osiemnastowieczny poeta, który umiał rozmawiać z roślinami, owadami, ptakami, znany był w całej Japonii z powodu mądrości i skuteczności swych kito. Przybywano do niego z każdego zakątka kraju po poradę, a także prosić go o wstawiennictwo u bogów. I tak, którego ranka przed chatą z gałęzi stanął pewien szacowny mnich, chudy, zasuszony staruszek. – Jestem zaszczycony twoją wizytą, święty mnichu – rzekł Ryokan. – Wieści o twej dobroci dotarły aż do mnie; czego pragniesz? – Pragnąłbym kito – odparł mężczyzna, gładząc swą krótką, białą brodę. – Chętnie – odpowiedział Ryokan. – A jakie jest twoje życzenie? – Pragnąłbym mieć długie życie… – Ile masz lat? – Skończyłem osiemdziesiąt, kiedy kwitły czereśnie. – A jak długo chciałbyś żyć? O ile mam prosić bogów? – Sto lat! Sto lat wydaje mi się dobrą liczbą, tak, sto wystarczy. – Zdumiewa mnie skromność twego życzenia, przybyłeś z bardzo daleka, by prosić mnie o to kito, czemu miałoby cię zadowolić sto lat? – Prawdą jest – westchnął gość – że wciąż roztaczam wokół siebie mądrość i rozdzielam dobre uczynki, a czegóż bym nie dokonał, żyjąc dłużej! Powiedzmy, sto dwadzieścia, sto trzydzieści, a może raczej jakąś okrągłą liczbę: sto pięćdziesiąt lat. Czy to możliwe? – Naturalnie – odpowiedział Ryokan. – Czyli usta­lamy sto pięćdziesiąt lat. Moje kito są bardzo precy­zyjne, więc przygotuję ci je dokładnie na sto pięćdzie­siąt lat. Czy jednak dobrze to przemyślałeś? Masz osiemdziesiąt lat, zostanie ci zatem siedemdziesiąt lat życia, mniej niż przeżyłeś do tej pory. Ale twoje ży­czenie jest dobre, jesteś człowiekiem mądrym i mało. wymagającym. – Zaczekaj jeszcze chwilę – rzecze osiemdziesięcio­latek. – To prawda, że siedemdziesiąt lat to niewiele, pierwsze osiemdziesiąt minęło mi jak sen i wydaje mi się, że nie dalej jak wczoraj bawiłem się z braćmi i sio­strami w ogrodzie moich rodziców. – Druga część życia – zauważa Ryokan – jest ni­czym drugie zbocze góry: schodzi się po nim znacz­nie szybciej, niż się wspinało na pierwsze. – No dobrze, przyjmuję twoje racje, mądry Ryoka­nie, przygotuj mi kito na… powiedzmy, trzysta lat! Ryokan drapie się w głowę i nie rusza z miejsca. – No, na co czekasz? – niecierpliwi się gość. – Czy proszę o zbyt wiele? – dodaje zaniepokojony. – Nie, nie, tylko się zastanawiałem – mówi Ry­okan. – Bo w zasadzie dlaczego miałbyś zatrzymywaćsię na trzystu latach… Podobno niektóre żółwie żyją i tysiąc lat, a także żurawie… Dlaczego tylko trzysta? – Tysiąc? Jak by nie było, to kusząca perspektywa. Mam tyle dobrych rzeczy do zrobienia, o ileż więcej dobra mógłbym uczynić przez tysiąc lat! Ryokan nie rusza się z miejsca i wydaje się wahać: – Ważę twoje słowa, święty mnichu, i widzę, jak cenne jest twoje życie. Najlepszym rozwiązaniem by­łoby, gdybyś w ogóle nie umarł. – Mógłbyś przygotować mi kito, które oszczędziło­ by mi śmierci? – Tak, ale to będzie bardzo, bardzo drogie i bardzo trudne! – Jestem gotów zapłacić każdą cenę, wykonywać najtrudniejsze ćwiczenia, przekonałeś mnie, szlachet­ny Ryokanie, błagam cię, będę ci we wszystkim po­słuszny, tylko przygotuj mi kito, które uczyni mnie nieśmiertelnym. Tego dnia Ryokan zabrał do swej skromnej chaty z gałęzi starego mnicha, który przybył z północy. Razem rąbali drzewo, czerpali wodę z rzeki, spali na gołej ziemi, modlili się i medytowali przez długie go­dziny. Jadali ryż albo śmiali się, obserwując lot nie­zgrabnej sójki. Wiosną Ryokan ułożył wiersze: Ten świat to nie więcej niż kwiat czereśni, a także Słowik mnie zbudził ze snu, poranna porcja ryżu. Czy też: Barka z ryżem kieruje się w stronę księżyca trzeciego dnia. Minęły w ten sposób zima, wiosna, lato. Pewnego wieczoru w końcu lata siedzieli obaj przed chatą, kontemplując pierwszy lot dzikich gęsi, kiedy Ryokan oświadczył: – Jutro przystąpię do ceremonii kito, które uczyni cię nieśmiertelnym, tak jak się umówiliśmy. – Sam już nie wiem – odparł pogrążony w zadumie osiemdziesięciolatek, gładząc swą brodę, która znacznie się wydłużyła – dlaczego prosiłem cię o to kito. Skończone jest nieskończonością, a nieskończone – skończone. Teraźniejszość trwa po wsze czasy.

***

Miłość odchodzi

Młody, biedny człowiek o imieniu Iruka był do sza­leństwa zakochany w bogatej i w dodatku pięknej dziewczynie. Ponieważ znał litery, Iruka codzien­nie, przez trzy długie lata, pisał do swej ukochanej listy miłosne, i nie zaniedbał tego ani razu. Trzecie­ go roku ośmielił się zasugerować jej, by dała mu znak podczas święta bon. Ale ukochana nie odpo­wiedziała, nawet na niego nie popatrzyła i nigdy nie okazała mu najmniejszego zainteresowania. Wtedy w serce Iruki wkradło się zniechęcenie. My­ślał o tym, by zostać mnichem, i rzeczywiście tak uczynił. Czas mijał… Pewnego poranka wiosną Iruka poszedł po wodę do studni położonej nieopodal jego pustelni i po raz pierwszy i ostatni w życiu spotkał Czujo. Rzuciła mu się do stóp. – Iruka! – zawołała. – Wędrowałam całymi miesią­cami, zanim cię odnalazłam, nareszcie cię widzę, wspaniały Iruko! Twoja miłość, o której świadczy ty­siąc listów, w końcu poruszyła moje serce. Wypowiadając te słowa, dziewczyna odsłoniła twarz ukrytą do tej pory za cienką woalką z jedwabiu, a była tak piękna, że bladło przy niej światło dnia. – Należę do ciebie, Iruko, kocham cię dziś, jak ty kochałeś mnie dawniej. Iruka jej odpowiedział: – Już za późno, Czujo, zerwałem wszelkie więzy z miłością tego rodzaju. Jestem mnichem. I bez jednego spojrzenia odszedł. Zrozpaczona Czujo skoczyła do rzeki i utopiła się w niej. Dowiedziawszy się o tym, Iruka ułożył taki oto wiersz: Kwiat czereśnie pozostaje na gałęzi, umiera zanim nadejdzie lato.

Ta historia należy dziś do przeszłości. Wszystko, co się rodzi, umiera. Wszystko, co przybywa, odchodzi, i pozostaje tylko wieczny Atma.

***

Niezwykła mniszka

Stary mistrz zen lubił tę historię. „Ta baśń będzie stanowiła ważny moment na wa­szej drodze mądrości” – mówił do młodych nowicju­szy, uśmiechając się przy tym chytrze. Gdybyście tylko znali miasto Nara w tamtych cza­sach! Nara zieleniejąca, Nara kielich wonnego kwia­tu, klejnot wyspy Honsiu’, religijna stolica Japonii, buddyjski Rzym. W jej murach żyło tysiące mniszek i mnichów. Wszędzie rozkwitały sanktuaria, kaplice, wielopiętrowe pagody, słynne świątynie. Najbardziej znaną ze wszystkich była cudowna świątynia Toda­idji. Podczas wielkich świąt buddyjskich sam cesarz brał udział w uroczystościach. Tego dnia całe miasto było radosne. Ogromny tłum rozlewał się po ulicz­kach okalających świątynię; kuglarze, animatorzy marionetek, mimowie, akrobaci prześcigali się w poka­zach zręczności i kolejno zabawiali grupki gapiów. Nagle podniósł się krzyk: „Cesarz, cesarz!”. Żoł­nierze uzbrojeni w ciężkie piki torowali drogę w tłu­mie i orszak posuwał się naprzód: cesarz w bogato złoconych szatach niesiony w lektyce, w otoczeniu dworzan, ministrów, szambelanów i bonzów. Zapachy kadzideł unosiły się w powietrzu, niebiańska muzyka pieśni towarzyszyła niespiesznemu przesuwaniu się cesarskiego orszaku w stronę wielkiego portyku świą­tyni, nad którym górował okazały Budda powlekany laką i jaśniejący tysiącem świateł. – To były wspaniałe święta! – mówił mistrz zen, rozmarzony. – Baśń, Mistrzu, baśń! – błagali młodzi nowicjusze. Na to mistrz się uśmiechał: – Miejsce i czas stanowią część baśni; słuchajcie z uwagą, mądrość nie dociera do niecierpliwych. Otóż w tamtych czasach zdarzyło się, że pewien mnich zakochał się nieprzytomnie w jednej mniszce. Ryonen była pięknością olśniewającej urody, pro­miennej, a jednocześnie tajemniczej. Jej cera, sposób noszenia głowy, postawa, wszystko w jej uroczym wy­glądzie było zachwycające, do tego jednak dochodzi­ła przenikliwa inteligencja, zdecydowany charakter, wspaniałomyślność, wzgląd na innych, od czego ja­śniała wewnętrznym światłem. Ryonen mogłaby roz­kochać w sobie do szaleństwa najmądrzejszych ludzi, a może nawet mnichów… Hashino kochał ją miłością niedorzeczną, nieokiełznaną. Nie jadł, nie spał, był roztargniony podczas ceremonii rytualnych, miał na jej punkcie obsesję, świata poza nią nie widział, żył tylko dla niej, działał na własną zgubę. Pewnej nocy przekroczył próg, popełnił najwyższą zbrodnię, wszedł do jej mniszej celi i błagał o miłość. Ryonen wzięła zatem los Hashino w swoje ręce. Wystarczyłoby, żeby zaczęła krzyczeć, żeby wezwała swe siostry, a stałoby się najgorsze. Ona jednak za­chowała spokój, nie okazała nawet zdziwienia. Powie­działa tylko do nowicjusza, który płonął z pożądania: – Oddam ci się jutro. Nazajutrz był dzień wielkiego święta. Z okazji Oświecenia Buddy cesarz brał udział w nabożeń­stwach. Właśnie tam, w sanktuarium świątyni Toda­idji, stanęła przez obliczem Hashino całkowicie naga. – Weź mnie – rzekła – teraz! Wtedy Hashino doznał Satori, Przebudzenia. Jak w tych rysunkach, na których kształty i kolory zmieniają się w zależności od punktu widzenia, uj­rzał rzeczywistość, która do tej pory pozostawała w ukryciu. Poznał, że jego miłość była czymś niena­turalnym, zwodniczym, a jego szalone żądze przy­pominały migocące refleksy księżyca na wodzie. Za­słona iluzji rozdarła się. Sięgnął do korzeni ja, do­szedł do prawdy i spokoju.

***

Czy chciałbyś zostać cesarzem?

W tamtych czasach Heian,0, co znaczy „stolica po­koju i równowagi” I , było zachwycającym miejscem, gdzie rezydował Jego Wysokość Cesarz. Szlachetni pa­nowie w czerwonych odzieniach, tunikach w kolorze czereśni i purpurowych spodniach, szlachetne damy w oszałamiających strojach o coraz to nowych, niespo­tykanych dotąd barwach, współzawodniczyli ze sobąw miłosnych zmaganiach i rozwiązywaniu łamigłó­wek. Wystawne rauty odbywały się nieprzerwanie to w pałacach, to w willach zdobionych wspaniałymi po­sągami. Na brzegach jeziora Ośmiu Cnót w blasku księżyca muzycy akompaniowali zakochanym. Świą­tynie były zbudowane z cennych gatunków drzewa, zdobione macicą perłową i inkrustowane szlachetny­mi kamieniami. Ceremonie rytualne odbywały sięz niezrównanym przepychem w całym cesarstwie. Cesarz Saga był człowiekiem sędziwym, którego nu­dziła już nieco ta zabawa bez końca. Dręczył go ta­jemniczy smutek. Cesarz nie miał syna. Często opuszczał dwór i udawał się w towarzystwie kilku wiernych i dyskretnych sług do pewnego pustelnika, mnicha zen. Ten żył niedaleko od stolicy, w prostym szałasie z gałęzi, w pobliżu zrujnowanej pagody. Sie­dząc na pniaku, Saga patrzył, jak mnich modli się, medytuje, rąbie drzewo, i jak siekiera błyska w słoń­cu w rytm jego uderzeń. – Od wielu lat patrzę, jak żyjesz, Ryoben, jesteś ak­tywny, pełen energii, wspaniałomyślny i mądry. Ja sięstarzeję, nie mam syna. Czy chciałbyś po mnie dzie­dziczyć, czy chciałbyś zostać cesarzem? Na tę zaskakującą prośbę mnich nie odpowiedział ani słowa. – Wyobraź sobie, Ryoben, przyjemności, bogac­two, władza absolutna, prawo życia i śmierci nad wszystkim, co oddycha w tym kraju. Mógłbyś wysta­wić tu pałac albo świątynię, albo sto pagodo nauczaćzen, rozszerzyć swoje wpływy. To cię nie kusi? Na to Ryoben odłożył siekierę, poprawił szatę i rzekł: – Pójdę nad rzekę, by umyć uszy zbrukane twymi słowami. I udał się nad rzekę, gdzie spotkał wieśniaka, któ­ry przychodził tam często poić krowę. – Myjesz sobie uszy, o tej porze? – Tak, moje uszy zostały zbrukane słowami cesa­rza. Zaproponował mi, bym po nim dziedziczył i za­siadł na tronie. – Rozumiem, dlaczego się myjesz! – powiedział wieśniak. – W tej sytuacji nie pozwolę krowie pić tej zabrudzonej wody.

Prowokacja, impertynencja, gromki, wyzwalający śmiech zen. Mnich patrzy jednakim okiem na księcia i nędzarza, na lwa i robaka. Niczego nie zazdroszcząc, niczego nie posiadając, zen jest wolnością doskonałą.

***

Szlachetny samuraj

Pięknego letniego dnia szlachetny samuraj, łatwy do rozpoznania z uwagi na charakterystyczny kok wo­jownika, metalowe ochraniacze na przedramionach, czteroczęściowy gorset i dwa tradycyjne miecze, wchodzi zdecydowanym, lecz spokojnym krokiem do wiejskiej oberży. Mamy wiek XIV; znajdujemy się w jednej z wiosek rozległej wyspy Honsiu. Chmura owadów brzęczy w przegrzanym powietrzu. Szlachetny samuraj siada, zamawia potrawę z ryżu. Rozpina górną część gorsetu, ostrożnie i z szacun­kiem odkłada obydwa miecze. Prócz niego nie ma in­nych podróżnych. Je, harmonijnym gestem, precyzyjnie podnosząc pałeczki do ust. W tym momencie dają się słyszeć hałaśliwe głosy. Trzech roninów, bez­pańskich rycerzy-włóczęgów- bardziej przypomina­jących wprawdzie bandytów z gościńców niż auten­tycznych samurajów, wkracza do sali. Grubiańsko przywołują oberżystę, żądają sake i poszturchując się, zajmują miejsca. Ich miecze błyszczą. Nagle jeden zauważa milczącego samuraja, który siedzi pochylo­ny nad misą, i dwa wspaniałe, leżące obok niego mie­cze. Daje znak towarzyszom. Włóczędzy wymienia­ją porozumiewawcze spojrzenia i naradzają się po ci­chu. Samuraj jest sam i niczego nie podejrzewa. Ober­żysta, który nie jest wojownikiem, nie liczy się. Ich jest trzech. Kładą dłonie na rękojeściach swych mie­czy, gotowi w każdej chwili do skoku. W tym mo­mencie szlachetny samuraj podnosi lekceważąco pa­łeczkę, którą trzyma w prawej ręce i gestem tnącym i czystym, szybkim jak błyskawica: „Ciach, ciach, ciach!”, zabija trzy muchy, które brzęczały mu koło uszu, po czym spokojnie wraca do jedzenia, nie pod­nosząc już głowy znad potrawy. Trzej włóczędzy kładą trzy miedziaki na stole i w milczeniu opuszczają oberżę.

Kiedy obdarzony mądrością adept zen wolny jest od pragnienia, próżności, strachu, kiedy jego „ja” uległo zatarciu, kiedy jest otwarty na nieskończoność Atmy wewnątrz siebie – wówczas może zwyciężyć bez mie­cza, bez szabli, bez walki.

***

Bóg morza

W dawnej Japonii pielgrzymujący mnich rozpo­wszechniał z prowincji na prowincję, z miasteczka do miasteczka pouczające baśnie, rodem z legendarnych Indii lub odległych Chin. Święty człowiek zasiadał w ciemnej sali. Kilka węgli żarzyło się na palenisku; wokół niego wieśniacy tworzyli krąg, a on rozpoczy­nał od znanej formuły:

OTO, CO USŁYSZAŁEM:

Pewien mężczyzna, który miał żonę i dzieci, szedł pracować w polu. Na ramieniu niósł motykę, ubrany był w strój wieśniaka. Po drodze zatrzymała go mło­da, pełna wdzięku kobieta: – Ożeń się ze mną – powiedziała. – Chcę tego i nic mnie od tego nie odwiedzie. Po krótkim wahaniu mężczyzna, którego urzekła jej wielka uroda, zgodził się. Piękna kobieta rzekła: – Chcę pokazać ci mój dom i przedstawić cię ojcu. Mężczyzna poszedł za nią. Zaprowadziła go na plażę. – Wejdź do oceanu! – rozkazała. . Mężczyzna cofnął się przestraszony. Ale ona go zapewniła: – Będziemy się trzymać pod rękę, nie masz się cze­go obawiać. I zagłębili się w wodne odmęty, przebyli długą dro­gę, aż w końcu dotarli do wspaniałego pałacu. Piękna kobieta przedstawiła mężczyznę swemu ojcu, który był bogiem morza. – Oto kogo wybrałam na męża. – Bądź odtąd moim zięciem – zgodził się bóg. I tak się stało. Mężczyzna pozornie wiódł ten sam żywot, co przed­tem. Mieszkał z żoną i dziećmi. Ale kiedy wychodziłrankiem z motyką na ramieniu, zamiast do pracy w polu, kierował się w stronę oceanu i schodził do cudownego morskiego pałacu. Tak się działo przez pewien czas. Któregoś dnia żona zaczęła coś podej­rzewać. Poszła za mężem. Ujrzała, jak wchodzi do oceanu i sama się w nim zagłębiła, aż trafiła do pała­cu w wodnych odmętach. Zatrzymały ją straże. Szy­kowali się, by rzucić ją wygłodniałym rybom na po­żarcie, kiedy wtrącił się mąż: – Ona jest moją żoną na ziemi – rzekł – i matką moich dzieci. Zabiorę ją z powrotem do domu. Kiedy dotarli na miejsce, mężczyzna wytłumaczył żonie: – Poślubiłem córkę boga mórz. Nasz syn pierwo­rodny jest już w takim wieku, że mógłby mnie zastą­pić w polu. Jeśli o mnie chodzi, to muszę was opuścić, odtąd nie należę już do tego świata.

- Każdy z nas – dopowiadał ostatnie słowa mnich – pielgrzym – jest w rzeczywistości bogiem w morskim pałacu. Takie jest przesłanie tej baśni. Dzisiaj nie usłyszycie jej już więcej.

***

Czarna szata kruka

Wieki temu, w czasach, gdy ptaki umiały jeszcze mó­wić, kruk chodził odziany na szaro. Elegancki, dbały o swój wygląd, poszedł pewnego razu do sowy, która pracowała, jak wiadomo, w zawodzie farbiarskim. – Droga sowo, moje szare odzienie jest całkiem mdłe, chciałbym zamiast niego mieć coś weselszego, bardziej błyszczącego! – Nie mam czasu do stracenia – mruknęła sowa. ­Proszę mi dokładnie powiedzieć, czego pan sobie ży­czy, mam jeszcze innych klientów do przemalowania przed wieczorem! – No więc – odparł kruk w zamyśleniu – podoba­łaby mi się dosyć szata dzięcioła zielonego: plecy w pięknej błyszczącej zieleni, z lekkim cieniowaniem w stronę brzucha, w odcieniach jasnoszarego i kolorze zielonych migdałów, czubek głowy naturalnie czerwo­ny, wąsiki czarne… Ach, byłbym zapomniał, jeszcze czerwona plamka dokładnie pomiędzy wąsikami… – O ho ho, wszystko to dosyć skomplikowane – mruknęła sowa. Zabrała się do roboty, pomieszała w wielkich, wrzących kotłach rozmaite barwniki. Ale zadanie by­ło trudne, a już zapadała noc. – Prosiłem o delikatniejszy odcień na spód, blado­zielony! – zaprotestował kruk. – A czubek głowy chcęmieć wyraźnie czerwony, pani mi zaś proponuje fioł­kowopurpurowy! To nie to! Sowa potrząsała grzywą, nie odpowiadając, i w po­cie czoła zajadle mieszała kolory. – Nie ma co – stwierdził kruk – to się pani nie uda! Najprościej będzie, jak spróbujemy czego innego: po namyśle wolałbym szatę jaką ma zimorodek: połysku­jący zielono-niebieski, w metalicznym odcieniu na plecach, odrobina brązu i rudego na brzuchu, gardło białe i wszystko będzie na sto dwa! – Pan mi wszystko myli! – uniosła się sowa. – Nie wiem już, czy pan chce zielonego czy niebieskiego, brązu, czerwieni czy bieli, czy chce pan być podob­nym do dzięcioła zielonego czy do zimorodka!! I w przypływie złości poprzewracała kotły i prze­farbowała kruka na… czarno.

***

Srebrny dzwoneczek

W tamtych czasach żył na wsi, w rejonie Edo (dzisiej­sze Tokio) stary, mądry mnich; znany był aż po naj­dalsze prowincje Imperium Wschodzącego Słońca ze względu na swą pobożność i nieprzerwanie dobry hu­mor. Toshibu uśmiechał się do wszystkich i do wszystkiego. Przyjmował zrządzenia losu z niewzru­szonym spokojem ducha. Pewnego dnia jeden z jego najpilniejszych uczniów ośmielił się zapytać: – Mistrzu, co sprawia, że twoje serce jest tak po­godne, iż wszystko wydaje się pozostawiać cię obojęt­nym, i zimno, i gorąco, i pragnienie, i głód, i nawet ludzka złośliwość? – Powierzę ci moją tajemnicę – odrzekł Toshibu. ­Za każdym razem, kiedy zadźwięczy srebrny dzwone­czek, który widzisz zawieszony u moich drzwi, z tru­dem powstrzymuję się, żeby nie puścić się w tan, tak żywą odczuwam przyjemność i tak wielka jest moja radość… Otóż ów uczeń, mimo że wciąż dawał wyraz swojej pobożności, miał złe serce. Był zawistny i za­zdrościł szczęścia drugiemu. Postanowił ukraśćsrebrny dzwoneczek, aby samemu też zaznać nie­ustającej radości. Pewnej nocy zabrał dzwoneczek mistrza Toshibu, ukrył go pod szatą i pobiegł do domu. Nazajutrz zawiesił go u drzwi wejściowych i przygotował się na smakowanie niewypowiedzia­nego szczęścia. Ale czekał na próżno. Dzwoneczek dzwonił dziesięć razy dziennie poruszany wiatrem albo kiedy do domu wchodził gość. NIC. Nic się nie działo i uczeń nie czuł żadnej radości. Owo „dzyń dzyń”, na które niecierpliwie wciąż czekał, zaczęło go wręcz irytować. Wydawało mu się, że słyszy je nawet nocą. Tracił przez to apetyt, stawał się coraz bardziej drażliwy. Toteż postanowił upaść mistrzo­wi do nóg, błagać go o przebaczenie i oddać mu srebrny dzwoneczek. Któregoś ranka odniósł dzwoneczek Toshibu i za­lał się łzami skruchy. Mistrz spokojnie zawiesił dzwo­neczek z powrotem u drzwi wejściowych i udzieliłprzebaczenia. IGedy uczeń upewnił się, .że zostałprzywrócony do łask, zagadnął Toshibu: – Mistrzu, chciałbym zrozumieć, dlaczego ten dzwoneczek, który przysparza ci tyle szczęścia, że z trudem powstrzymujesz się, aby nie puścić się w tan i nic nie jest w stanie zmącić twojej radości, był dla mnie źródłem przykrości? – Cyprys na dziedzińcu – odparł Toshibu. Była to aluzja do słynnej anegdoty, którą znają wszyscy uczniowie zen: ,,- Czym jest zen? – pyta uczeń. – Cyprysem na dziedzińcu – odpowiada mistrz.” Zen istotnie jest „cyprysem na dziedzińcu”, a tak­ że „kijem” żebraka, jest również „czarką” i „miseczką ryżu”, albo srebrnym dzwoneczkiem. Zen jest tym wszystkim i nie jest tym. Jest tutaj i tam, i nie jest ani tutaj, ani tam. Zen jest najprostszą, bezpośrednią oczywistością i jest niezmierzoną tajemnicą.

***

Słowiczy grosik

Ta historia należy dziś do przeszłości. Pewnego razu był sobie młody człowiek, który wraz z matką żył w nędznej chacie. Aż postanowił wyruszyć w poszukiwaniu pracy do wielkiego miasta. Po drodze, kiedy wspinał się na szczyt góry, zaskoczyła go burza. Zapa­dał zmierzch. Mężczyzna dostrzegł w oddali świateł­ko i ruszył w jego stronę. Przemoczony do suchej nit­ki zastukał do drzwi. Otworzyła mu uśmiechnięta młoda kobieta wielkiej urody. Miała melodyjny głos, w rodzaju nieprzerwanego, jasnego, miękkiego cre­scendo, dzięki czemu każde z wypowiadanych przez nią zdań zdawało się roztańczone: „Huik, ti-u, ti-u,ti-u…”. Zaproponowała mu coś do jedzenia. Kiedy się posilał, zadała mu kilka pytań. – Widzę – rzekła, wysłuchawszy odpowiedzi – że masz nadzieję znaleźć pracę w Edo, wielkim mieście. Ale ja żyję tutaj sama, może chciałbyś pracować dla mnie? Młody człowiek zgodził się. Chłopiec rąbał drzewo, wykonywał codzienne prace, upruwiał pole. Był odważny i uczciwy i kobieta ceni­ła go. Pewnego dnia powiedziała mu tak: – Nie będzie mnie przez jakiś czas. Wiesz, że za do­metn są trzy spiżarnie. Wyraźnie cię proszę, żebyś ni­gdy nie wchodził ani nawet nie zaglądał do tej trzeciej. Młody człowiek sumiennie usłuchał. Nigdy nie wszedł do trzeciej spiżarni, nie rzucił tam nawet uktadkowego spojrzenia. Tak minął rok. Pewnego je­siennego ranka chłopiec rzekł: – Chciałbym znów ujrzeć matkę, czy możesz mnie zwolnić ze służby? Kobieta z gór podała mu monetę owiniętą w pięk­ny, jedwabny papier. – Oto twoja zapłata – rzekła. – Myślę, że cię zado­woli. Chłopiec wrócił do siebie. Rozwinął jedwabny pa­pier. Ujrzał misternie ozdobioną monetę. Nie wie­dząc, co z nią zrobić, poszedł pokazać ją naczelnikowi wsi, który wykrzyknął: – To bardzo rzadka moneta, zwana „słowiczym gtosikiem”, gdyż ten szlachetny ptaszek potrzebuje mnóstwa lat, żeby ją zrobić. Jestem gotów odkupić ją od ciebie za tysiąc talarów. Młody człowiek zgodził się. Stał się bogaty, ożenił się i żył szczęśliwie. Jednakże zazdrościł mu pewien sąsiad. Płonął z żądzy posiadania „słowiczego grosika”. Zapytał młodego tzłowieka, w jaki sposób go zdobył; ten chętnie udzielił mu potrzebnych informacji. Zachłanny są­siad wyruszył w góry. Spotkał żyjącą samotnie kobie­tę; Zaproponował jej swoją służbę. Został przyjęty. Pracował z oddaniem, wiedząc, że po upływie roku otrzyma cudowną zapłatę. Pewnego ranka kobieta powiedziała: – Nie będzie mnie przez kijka dni, Za domem są trzy spiżarnie, ta trzecia jest tajemna i zamknięta. Nie wolno ci tam wchodzić pod żadnym pozorem, ani nawet rzucić okiem. Chciwy sąsiad pomyślał: – A więc to tam kobieta chowa swój skarb. Jutro pójdę z dużą torbą, napełnię ją cudownymi moneta­mi i stanę się naj bogatszym człowiekiem na ziemi. Nazajutrz, upewniwszy się, że kobieta wyruszyła w drogę, wszedł do trzeciej spiżarni. I ujrzał, w pustym pomieszczeniu, gałąź kwitnącej śliwy, a na niej śpiewającego słowika. W momencie kiedy go dostrzegł, ptaszek odleciał. W jednej chwili zniknął dom i okazało się, że zachłanny sąsiad siedzi na kępie zarośli. Sam w górach. Tak to jest.

***

Legenda o kukułce

Kogut francuski pieje po francusku: „Cocorico!”, ko­gut niemiecki – po niemiecku: „Kire-kiki!”, a kogut angielski, tak jak należy – po angielsku: „Cook-e-do­odledo!”. Koguty mówią każdy w języku swojego kra­ju, a może to istoty ludzkie interpretują na swój spo­sób niewinny krzyk kuraków? Pytanie wydaje się za­bawne, ale jest jeden rodzaj śpiewu, którego z pewno­ścią nie sposób modulować podług własnej woli: śpiew kukułki! W rzeczy samej, jak nadać inną postać tej muzyce na dwa takty, opartej na powtórzeniu, tak niezwykle przejrzystej: „ku-ku… ku-ku…”. Kto raz usłyszał dźwięczny głos wiosennego akrobaty, wie, że kukułka kuka, i tyle. Tymczasem, w Kraju Wschodzą­cego Słońca twierdzą, że kukułka nie mówi „ku-ku… ku-ku…”, a „Kakko… kakko…”. Dodają nawet, że ma po temu pierwszorzędny powód. Działo się to wieki temu. Pewnego dnia tato kukułka poprosił córkę, by podrapała go po plecach. Sam nie mógł sobie z tym poradzić, mimo że rozpaczliwie, ale na próżno wykręcał dzióbek! Panna przechodziła akurat burzliwy okres dojrzewania. Odmówiła, pod pretekstem, że tato nie ma krzty sympatii dla pewne­go młodzieńca-kukułki, który obnosi się ze swym brą­zowo-czerwonym strojem, upodabniającym go do sa­micy pustułki. – Groteskowe! – zżymał się tato. – Kukułka szara ubiera się na szaro! – Ty się w ogóle na tym nie znasz, to ostatni krzyk mody! – broniła się córka. Słowem, niezależnie od powodu, panna kukułka odmówiła wykonania przysługi. Ojciec kukułka, któ­rego plecy swędziały naprawdę wściekle, poszedł po­drapać się o ostro zakończoną skałę. I zranił się. Wdało się zakażenie. Umarł. Żałosna historia… Młodą kukułkę ogarnął tak wielki smutek, że od tamtej pory powtarza: „Kakko… kakko…”, co po ja­pońsku znaczy: „Podrapię… podrapię…”. Tak, podra­pię tatę po plecach. Niestety, już za późno!

Wyrzuty sumienia są jak otwarta rana. Mają zgubne skutki tak dla innych, jak i dla tego, kto ich doświad­cza. Trzeba, mówi mędrzec, pogodzić się z błędami, zaproponować zadośćuczynienie i przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego.

***

Czarodziejski bębenek

Moce nadprzyrodzone, moje moce cudowne? To czerpanie wody, noszenie drzewa. Pang Yun (740-811)

Pewnego razu żył chłopiec imieniem Gengoro. Był to obdartus, włóczęga, wagabunda, który wlókł po dro­gach swoje łachmany, nie mając ani ojca, ani matki, ani domu. Pewnego letniego poranka zbudził się nad brzegiem rzeki i znalazł w zaroślach czarodziejski bę­benek, porzucony przez jakiegoś wodnego bożka. Rozradowany tym nabytkiem, wziął go, przytroczył sobie do paska i od razu chciał wypróbować jego moc: – Nosie mój, rośnij, rośnij! – rzekł, uderzając w bę­benek, a jego nos rósł i rósł, a im mocniej chłopiec uderzał w bębenek, tym bardziej jego nos się wydłu­żał. Jego czubek wkrótce przekroczył rzekę i, ku wiel­kiej radości Gengoro, wystrzelił ponad wierzchołki drzew na drugim brzegu. – Nosie mój, skurcz się, skurcz! – powiedział wte­dy, uderzając w bębenek, i jego nos wrócił do normal­nej wielkości. Była to zabawa bardzo wciągająca i Gengoro, któ­ry z natury był wesołkiem, najchętniej by ją przedłu­żał. Ale wędrując dalej, zaczął się zastanawiać. Wyko­rzystany świadomie, ten czarodziejski bębenek mógł­by przysporzyć mu chwały i bogactwa. Tak się złoży­ło, że akurat przechodził koło domu wielkiego pana, który miał, jak mówiono, córkę piękną jak słońce, pannę na wydaniu. Gengoro, z czarodziejskim bęben­kiem przyczepionym do paska, kręcił się w pobliżu. W końcu trafił na dziurę w żywopłocie, prześlizgnął się przez nią i minąwszy kilka dziedzińców, znalazł się w części domu przeznaczonej dla kobiet. Tam piękna młoda dziewczyna jak ze snu siedziała na brzegu basenu i kontemplowała unoszący się na wo­dzie kwiat lotosu. Gengoro podszedł bliżej i szepnął, uderzając w bębenek: – Nosku młodej dziewczyny, skurcz się, skurcz… Nos dziewczyny zaczął maleć i zmalał tak bardzo, że aż zniknął. Kiedy wielki pan zobaczył córkę, krzyknął z przerażenia. Nie miała już nosa, jej twarz była płaska jak placek. „Jaka szkoda, rzekł nieszczęsny ojciec, jak teraz wydamy za mąż nasze dziecię, kto będzie chciał potwora? Trzeba koniecznie znaleźć lekarza, który przywróci jej nos i straconą urodę”. Przez szlachetne domostwo przeparadowali zatem naj słynniejsi medycy z całego kraju, a także uzdrowi­ciele, magowie i nawet szarlatani. Przyjmowano każ­dego, tak bardzo liczono na cud. I wtedy stawił się Gengoro. Słudzy o mało go nie wypędzili, tak nędznie wyglądał, posłuszni byli jed­nak rozkazom, tak że i on został wprowadzony do pokoju dziewczyny. Ona sama ukrywała się za para­wanem. Gengoro usiadł i dyskretnie uderzając w cza­rodziejski bębenek, powiedział głośno: – Nosku młodej dziewczyny, rośnij, rośnij! O cudzie! W miarę jak mówił i uderzał w bębenek, nos zaczął się pojawiać, wyłaniać, aż osiągnął normal­ne rozmiary. Wielki pan, nieprzytomny z radości, za­sypał Gengoro podarkami. Na jego cześć wydano wspaniałe przyjęcie. Otrzymał nowe odzienie, pełne wyposażenie, lektykę i służących. Zaoferowano mu nawet dom i okoliczne ziemie. Gengoro wiódł przez jakiś czas przyjemny żywot i gdyby tylko zechciał, je­go los byłby zbudowany. On jednak zaczął się wkrót­ce nudzić. Pewnego ranka, podziękowawszy wielkie­mu panu za wszelkie dobra, znów ruszył w drogę, przedkładając nad bogactwa i honory biedę i swoją niesłychaną wolność. -

Mistrzu, wskaż mi Drogę wyzwolenia! – A któż cię skuł łańcuchami? – pyta mistrz. – Po­daj mi jego imię! – Nikt – mówi uczeń. – No to dlaczego prosisz o wyzwolenie?

***

Zielona ropucha

Była to młoda ropucha, niespełna dwuletnia, słowem – młokos. Cóż się wie w tym wieku? Ot, mały płaz o wdzięcznym zielonym kolorze i lekko chropowatej skórze. – Brodawkowatej! – mruczy tata ropucha. – Trzy­majmy się faktów, bardzo proszę… – Synu mój – żywo odzywa się mama ropucha ­wierz mi, jesteś piękny, najmilszy, najwytworniejszy, uroczy książę pośród wszystkich małych ropuszek. Może nie skaczesz tak daleko jak twoja kuzynka ża­ba, ale jesteś bardziej użyteczny w ogrodzie i jestem z ciebie dumna! Pokrzepiony tymi słowami, młodzieniec wyszedł pewnego letniego wieczoru spod rodzinnego głazu i udał się na spacer. Dumnie unosił spłaszczoną gło­wę i patrzył na nieznany świat, szeroko otwierając ciężkie powieki. Była ciepła, spokojna i piękna noc. W dużej alei na ropuchę natknęła się urocza mała dziewczynka. I wykrzyknęła: – Och! Co to za okropne straszydło! – Mój Boże! Ależ jest wstrętna! – dodała jej matka. I odsunęła ropuchę nogą. Zwierzątko odruchowo oblało się ochronną warstwą śluzu. – To naprawdę przebrzydła kreatura! – rzekła matka. I odeszły obydwie, prychając z obrzydzenia.

***

Wystarczy spojrzeć inaczej

Pewien malarz, cieszący się uznaniem na dworze ja­pońskim, miał dwa koty. Jeden był wielką rudą bestią, dzikim kocurem, monstrum, olbrzymem, z pokiere­szowanymi uszami i zezowatym okiem, a do tego ogromnymi pazurami, które nawet schowane przyPo­minały zakrzywione szable. Przerażający! Była także mała kremowa kotka, ze spiczastym pyszczkiem w białej obwódce, niewinnymi błękitnymi oczami i ogonkiem jak u przemiłej wiewiórki. Otóż tego ranka malarza odwiedził przyjaciel. Kie­dy skończył już podziwiać najnowsze dzieła, a także jedno dawne, zwieńczoną śniegiem górę Fudżi, którą za każdym razem kontemplował z niesłabnącym upodobaniem, jego wzrok padł przypadkowo na dwa otwory, jeden duży, a drugi mały, w dolnej części drzwi do pracowni. – Czemu mają służyć te dziwne wywietrzniki w drzwiach? – spytał przyjaciel żartem. – Bo, widzisz, ja mam dwa koty – wyjaśnił malarz i życzliwie opisał usposobienie i zwyczaje swoich pupili. Na koniec rzekł: . – Ta duża dziura jest dla rudego kota, a ta mała dla milutkiej kotki syjamskiej. – Ależ – zaśmiał się przyjaciel – czy nie sądzisz, że mała kotka mogłaby łatwo przechodzić przez dużą dziurę? – To prawda! – wykrzyknął malarz. – Słowo daję, nigdy o tym nie pomyślałem!

***

Cesarz wybiera Pierwszego Ministra

Pewnego razu był cesarz, który pragnął wybrać na Pierwszego Ministra najmądrzejszego, najbardziej roztropnego z poddanych. Po serii niełatwych prób ostało się w szrankach tylko trzech rywali -Oto ostatnia przeszkoda, końcowe wyzwanie ­rzekł do nich cesarz. – Zostaniecie zamknięci w pomieszczeniu. Drzwi będą wyposażone w skompliko­wany, masywny zamek. Pierwszy, który zdoła się wy­dostać, zostanie wybranym! Dwóch kandydatów, którzy wielce byli uczeni, bez zwłoki zagłębiło się w trudne wyliczenia. Ustawiali w szeregi kolumny cyfr, kreślili zagmatwane szkice i niezrozumiałe schematy. Od czasu do czasu przery­wali pracę, badali zamek z wyrazem głębokiego na­mysłu na twarzy i z ciężkim westchnieniem wracali do swych zadań. Trzeci siedział na krześle i nie robił nic. Rozmyślał. Nagle wstał, podszedł do drzwi, przekręcił gałkę: drzwi ustąpiły, i wyszedł.

GD Star Rating
loading...
Baśnie i opowieści zen z Japonii, 4.6 out of 5 based on 9 ratings